Prezes PiS kieruje bieżącą działalnością ugrupowania, pracami klubu (koła, zespołu) parlamentarnego, pracami rady politycznej oraz komitetu politycznego. Ma prawo składać wnioski w sprawie regulaminów władz naczelnych, wyboru, powoływania i odwoływania ich członków, określania dla nich zakresu obowiązków i kompetencji, udzielania upoważnień do reprezentowania partii w organizacjach powiązanych z PiSem. Prezes może też zawiesić członkowstwo w partii kogoś, kto jego zdaniem naraził dobre imię formacji na szwank. Nade wszystko zaś tylko on przedkłada komitetowi politycznemu listę kandydatów do parlamentu. Bez jej szefa się w partii niewiele może zdarzyć.
PiS ustawicznie zmienia swój wizerunek. Skutkiem tego osoby nazbyt przywiązane do właśnie porzuconej przez prezesa narracji łatwo popadają w dysonans poznawczy i kiedy mają dostatecznie dużo odwagi zaczynają protestować. W wyniku tego są albo publicznie upokarzane, albo po prostu wyrzucane z partii. Mogą wtedy do niej wrócić po odpowiednio długiej kwarantannie, która ich przeobraża w bezkrytycznych cmokierów, gotowych na popieranie każdego wizerunku, który prezes właśnie zamierza przywdziać, bez oglądania się na miłość własną. Ich zgaszony wzrok, uniżona postawa i ścisłe trzymanie się tekstów, powielanych przez osoby mające dostęp do SMSów, serwowanych z centrali wyrazicielom skutecznie moderują nastroje tych, którzy by mieli ambicje do nazbyt konsekwentnego wyrażania nieaktualnych już opinii.
Wedle Michała Krzymowskiego z Newsweeka procedurze upokorzenia jest obecnie poddawana Beata Szydło, której najbardziej zaufany współpracownik nie został umieszczony na listach wyborczych. Rozgoryczona pani premier in spe miała bardzo niemrawo oklaskiwać preześne przemówienie, w którym szef jej partii odrzucał zamiary przyjmowania przez Polskę syryjskich uciekinierów. Sama teraz jednak wraca do podnoszonej przez PiS, jako równoważnego, problemu Polaków z Ługańska, rzekomo porzuconych przez nasz rząd i wydanych na pastwę moskiewskich siepaczy. Zapowiada też troskliwe zajęcie się ich losem natychmiast po objęciu władzy. Wczoraj zaś balansując na jakiejś wysepce narzekała na podnoszone przez PO podatki, „zapomniawszy” już o tym, że partia obiecała rozdać z budżetu ćwierć biliona złotych. Wydaje się więc, że test na uległość, jakiemu wedle autora rzeczonego artykułu poddał panią Szydło prezes jej partii został jednak zdany.
W opinii Newsweeka meandry politycznych preferencji prezentowane przez PiS mają zawsze zapewnione wsparcie licznej rzeszy totumfackich, którzy poza tym donoszą szefowi co się dzieje w jego partii. Trudno się z tym nie zgodzić, bo rzecz jeszcze w czasie IV RP bardzo uprawdopodobnił przeprowadzony bez najmniejszego zażenowania publiczny pokaz tego, co określono jako „gwóźdź do trumny kariery politycznej Andrzeja Leppera”. Było to odtworzenie rozmowy, którą minister sprawiedliwości przeprowadził z wicepremierem własnego gabinetu. Przy okazji się bowiem okazało, że prominentni politycy PiS nagrywają wypowiedzi swoich kolegów z rządu. Rzecz dotychczas raczej niespotykana.
Zawsze występujące grupy interesów muszą w niedemokratycznych systemach załatwiać swoje sprawy niedemokratycznymi sposobami. W przeciwieństwie do tego w warunkach wolności wypowiedzi ich jawna różnorodność pozwala łatwo wypracować optimum. Dyktatura nie dysponuje taką możliwością. Przebija się więc w niej propozycja wyrażona przez najbardziej bezwzględną koterię, realizującą swoje cele za pomocą niegodnych środków. Nic dziwnego, że cywilizacja jest równoznaczna z demokracją, a nie autorytaryzmem. Nowoczesny świat to dosyć dawno zrozumiał. A my?