Polityczna sobota gęstniała od informacji zaskakujących bardziej lub mniej. Pierwszy był PSL, gdzie na posiedzeniu Rady Naczelnej zgłoszono wniosek nie tylko o odwołanie prezesa, ale także o wystąpienie z koalicji, co by było zgodne z długą tradycją tej partii. Obiektywnie rzecz biorąc gdyby ludowcy teraz wyrazili oburzenie z powodu nikczemności swoich rządów, mogliby się wkraść w łaski kukizowców, oferując im swoją wypróbowaną od lat lojalność wobec własnego interesu. Wniosek jednak upadł.
Wyborczy zjazd PO nie zaskoczył niczym. Nie wyczytali na wstępie listy obecności i nie zostali za to nagrodzeni zbiorowym aplauzem zgromadzonych licznie klakierów. Przypomnieli, że wybudowali autostrady, stadiony, orliki i przyznali najdłuższe w Europie urlopy macierzyńskie. To każdy przecież wie. Dbają też o codzienne sprawy Polaków, ale nikogo nie wyprowadzili za łeb z domu o świcie, żadnego lekarza, aby mu zajrzeć do garażu, czy pokazać banknoty, wydobyte z portfela. To znaczy srebrniki. Nie zamierzają też składać nierealnych obietnic. Czyli ciepła woda w kranie. Żadnych igrzysk dla oburzonych.
Lewicowe lewice się jednoczą, chociaż w niektórych przypadkach wracają do kolektywnego kierownictwa. Czyli jakby z góry wyznaczają linie przyszłych podziałów. Wydaje się to nienowe, ale może odpowiadać regule parytetu. Bo jak jednym odłamem ma rządzić kobieta, to drugim mężczyzna. I na przykład ona już jest za uczestnictwem we wspólnym komitecie wyborczym lewic, a on nie. Stary dylemat, wszak od zawsze „Z tym największy jest ambaras, aby dwoje chciało naraz” [Boy].
PiS, prawicowa lewica, też niczym w zasadzie nie zadziwił, bo obecny na jego zjeździe prezydent elekt nie jest jeszcze prezydentem wszystkich Polaków. Prezes zaś zapowiedział powtórzenie schematu swoich rządów wypróbowanych bez powodzenia w 2005 roku, włącznie z gorącymi zapewnieniami o całkowitej samodzielności desygnowanych urzędników. Beata Szydło zaś, na stanowisku ewentualnego premiera była od dawna zapowiadana, tak że stwierdzenie jakoby „wyszło szydło z worka” było tylko demonstracją dystansu, też zresztą prezentowanego niegdyś przez jej poprzednika, Kazimierza Marcinkiewicza.
PiS więc zaskakuje za to z innych powodów. Oto się straszliwy gender wkradł w jego szeregi. I to za pośrednictwem Zachodu. Dewocja bowiem, symptom płci kulturowej, bo tradycyjnie wiązana z paniami w podeszłym wieku jest tam ostatnio silnie demonstrowana przez młodych mężczyzn, należących do Prawa i Sprawiedliwości.
I to by można było złożyć na karb chęci zrównoważenia partyjnego oporu wobec papieskich nawoływań kleru do pokory, ubóstwa, czy wzywania państw do ograniczenia emisji CO2, ale się pojawiła inna informacja. Oto się w związku z doniesieniami o rzekomo niewłaściwie wykorzystywanych asystentach pisowskich europarlamentarzystów okazało, że prezes partii korzysta z usług makijażystki. To już nie pozostawia najmniejszych wątpliwości, gender penetruje PiS od góry. Może dlatego prezes partii sprawia wrażenie, że się usuwa w cień?
I to chyba najważniejsza informacja polityczna ostatniego czasu. Bo całość prezentuje raczej sposoby wydawania publicznych pieniędzy na oprawę mało interesujących pokazów. Widać tylko jak trudno o odwagę, aby jasno oznajmić, że się niczego nie zmieni, bowiem zmyślny naród potrzebuje głównie stabilizacji, da sobie wtedy radę, nawet mając na karku legiony złośliwych czynowników.
Czyli w istocie rzeczy nic nowego. Tylko ten gender...