Nasza polityka zdradza swoiste cechy. Oto aby się nie pozwolić wciągnąć w narrację opozycji i wygrać z nią spór, rządząca formacja prędzej od niej zorganizuje spotkanie liderów partyjnych w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Pojawiają się więc wymierne kryteria zwycięstwa. Wygrywa ten, kto wcześniej pokaże, że adwersarz nie dotrzymał pola i obsobaczy go doszczętnie, w dodatku odbierając mu wszelką szansę na replikę.
Kukizowcy wezmą udział w obu spotkaniach, rządowym i opozycyjnym. Aliści pod warunkiem, że do ich relacjonowania będą dopuszczone media. To oczywiste. Obrzucanie inwektywami adwersarzy, najlepiej nieobecnych, z zacisza czterech ścian może być wynoszone tylko “z przyczaja”, nawet kwestionowane. Wprawdzie daje możliwość późniejszego ubarwiania, czy zgoła zmyśleń, ale zawsze nosi cechy jakiejś reprodukcji.
Nasza polityka nabiera cech popularnej sztuki, twórczości “pop” – nie mylić z kapłańskim tytułem. Posługuje się też coraz prostszym językiem, łatwym do zaobserwowania w telewizyjnych programach, nazywanych “talentszołami”. Tam więc artyści “wymiatają”, mają “smaka na tango”, startują na hasło “sru”. Oceniani zaś są przez arbitrów na podstawie wielkości “ciar na dziarach” lub zachęcani do większego zaangażowania przez pokazanie im języka. Wszystko zaś w atmosferze wyrażanej słowami “nienawidzę studentów’ i “kocham podstawówki, jedyną szkołę, którą skończyłam”.
Wydawałoby się, że stosowanie podobnych środków, miar i argumentów w polityce jest absurdalne. Okazuje się, że bynajmniej, czego najlepszym dowodem nie jest brylowanie w niej gwiazd muzyki pop, ale stery rządów w rękach partii, która “artystyczne” środki wyrazu przeniosła na scenę polityczną.